Moja mała włoska przygoda

Pausa Italia:
Razem podbijamy Włochy!
Jest nas na Pausa Italia już 132 osoby! Jest to dla mnie rzecz niezwykle emocjonująca i niespodziewana. Z tej okazji przygotowałam dla Was (dla Nas) specjalny post w którym opowiem Wam moją małą, włoską historię.

Zapraszam Was też do podzielenia się Waszymi historiami w komentarzach pod postem! Jestem ich bardzo ciekawa!

Moja mała włoska przygoda

Włochy zakazane
                Jak wiecie z bloga, w moim domu od dzieciństwa królowały włoskie hity. To moja mama męczyła nas w kółko włoskimi piosenkami. Choć dzisiaj niektóre ze zdartych nośników "nie pójdą" już na żadnym odtwarzaczu, to zachowaliśmy je na pamiątkę. Muszę jednak przyznać, że ja bardzo lubiłam te tortury, a to pewnie dlatego, że jako „ta najmłodsza” potrafiłam zafundować coś jeszcze gorszego niż wszechobecne włoskie przeboje w oryginalnym lub podrobionym wykonaniu. Jako dziecko sama uwielbiałam popisywać się przed gośćmi: wchodziłam na stołeczek i wyśpiewywałam (wydzierałam) po swojemu bardzo nieznośne koncerty do skakanki. I, choć nie było to do końca po włosku, to były to moje pierwsze włoskie kroki i koncerty. To właśnie z tego powodu do dzisiaj u nas w domu niektóre piosenki są wręcz zakazane! Śmiem przypuszczać, że znajdą się takie przeboje, których od tego momentu nie znoszą też nasi sąsiedzi. Potem przyszło mi natrafić wiele rozmaitych włoskich motywów, które z całą pewnością naznaczyły to co się dalej wydarzyło… Dzisiaj zresztą również nie podejmuje się w domu niektórych "około włoskich" tematów np. dlaczego spaghetti bolognese nie jest włoskie. Zbyt łatwo wpadam w amok tłumaczeń.

Włochy odczarowane
                Italia była u nas jakby wszechobecna. Skończyło się, a właściwie rozpoczęło się tak, że wybrałam Filologię Włoską jako wymarzony kierunek studiów. Ile wtedy było oczekiwań i jaki entuzjazm! Filologia okazała się słusznym wyborem, ale przyniosła wiele rozczarowań, bo gdzieś we mnie prysł mit rajskiej Italii. Gdzie się podziały Włochy z pocztówek? Gdzie kraj z fotografii i historii mojej babci? Zgłębiałam wiedzę z radością, ale nie brakowało wątpliwości, szczególnie, że język włoski w pewnym momencie przestał wchodzić do głowy z taką łatwością jak na początku.
                Ale co najgorsze, podczas gdy koleżanki ze studiów wracały zachwycone ze swoich wyjazdów, kursów z rodowitymi Włochami lub z wymiany studenckiej… ja wciąż tkwiłam w Warszawie z nosem w książkach lub w dorywczej pracy, zupełnie nie mogąc sobie pozwolić na taki drogi wyjazd, a co dopiero na kontynuowanie studiów za granicą... One wracały spełnione, odmienione, entuzjastyczne, z wiedzą, której nie nabędzie się w czterech ścianach i poprzez pasywność. Ja podkurczałam skrzydła w rodzinnym mieście śledząc Włochy palcem po mapie.
               Dziś jestem pewna, że kiedy po raz pierwszy wyjechałam do Włoch na dłuższy okres czasu, nie kochałam ich wcale. Za bardzo i za długo obawiałam się takiego wyjazdu, by móc pozwolić rozwinąć się pasji naprawdę. W końcu jednak znalazła się okazja - trzymiesięczny płatny staż we Włoszech, tuż przed obroną. Normalny człowiek by się nie zdecydował, ale ja? Tak.

Projekt Włochy
           Nie do końca wiedząc z czym przyjdzie mi się zmierzyć, odważyłam się wreszcie spróbować… Może przepełnił się kielich rozczarowań, a może po prostu był na to czas. Wysłałam formularz zgłoszeniowy na kilka tygodni przed "ostatnim dzwonkiem" zupełnie nie wierząc, że kiedykolwiek przyjdzie odpowiedź. A już na pewno nie spodziewałam się, że będzie twierdząca... Jednak kilka dni później na poczcie pojawił się e-mail z pozytywnym rozpatrzeniem prośby o praktykę w jednej ze Szkół Językowych. No, a potem? Potem zaczęło się gorączkowe załatwianie formalności. I może lepiej, że na wszystko było tak mało czasu, bo nie zdążyłam się dzięki temu rozmyślić! Nawet nie miałam czasu niczego przemyśleć czy sprawdzić szczegóły... Nie wiedziałam nawet do końca gdzie jadę. Jedno było tylko pewne, miałam bilet w jedną stronę, i to do Włoch. Nieszczęśliwie miałam jednak chwilkę by spełnić inne moje marzenie - przefarbować włosy na rudy, i to na wieczór przed odlotem. Pomiędzy pakowaniem walizki a odbieraniem pożegnalnych telefonów nałożyłam kolor na włosy. Los chciał jednak, że odczekując odpowiedni czas, zasnęłam tak mocno, że obudziłam się dopiero rano...
           Z nierówno płomienną, zepsutą fryzurą, pełna nagłych wątpliwości wsiadłam w samolot. Wtedy to wybrałam się na Sycylię w celu odbycia pierwszego stażu. Tak sobie dzisiaj myślę, że na pewno nie spodziewałam się, że wrócę na nią tak szybko, i, że tak wiele się zmieni od tego momentu. Co więcej, na początku w ogóle nic nie wskazywało, że przyjdzie mi Włochy nawet polubić... 


Włochy nieznane
            Zabrzmi to może śmiesznie, może trochę dziwnie (a może trochę romantycznie?), ale wszystko zaczęło się od uderzenia gorącego wiatru. Kiedy schodziłam po schodkach samolotu, scirocco buchnęło na mnie całkiem niespodziewanie. Tak nagle i niespodziewanie, że prawie zrzuciło mnie ze schodów... Całe szczęście, że znosiłam z pokładu dwa bardzo przeładowane bagaże, no i że amortyzowali mnie inni pasażerowie, bo na pewno bym skończyła z rozgniecionym nosem na płycie lotniska… 
             Już kiedyś pisałam, że nigdy nie zapomnę tamtego popołudnia. To wcale nie dlatego, że cudem uniknęłam konieczności natychmiastowego zjawienia się w szpitalu zaraz po przekroczeniu granicy. To dlatego, że gdzieś tam w oddali malował się przepiękny pejzaż - dziki i nieznany, rozpalony przez zachodzące słońce, a powietrze pachniało jakoś tak inaczej… I drgało tak, że cały krajobraz aż falował... I wierzcie czy nie, ale już nigdy powietrze nie było takie gęste jak tamtego wieczora… Można było je wtedy złapać w garść i coś z niego ulepić... 
              Tak rozpoczęła się moja pierwsza długa i samodzielna przygoda. Egzotycznie. Wszystko mi mówiło, jak jakiś znak, że tym razem to będzie coś innego - tylko nie wiedziałam czy aby na pewno będzie to coś dobrego… Kiedy jeszcze czekałam na transfer z lotniska do miasta, podziękowałam sobie w duchu, że jednak zostawiłam tą cienką kurtkę przeciwdeszczową w domu, no bo było przecież tak strasznie gorąco, a na Sycylii nigdy nie pada… 
              Dopchałam się po odbiór bagażu. Byłam taka ucieszona, że tak łatwo udało mi się znaleźć moją dziwną walizkę na taśmie! Pochwaliłam w myśli wybór mojej babci i ruszyłam ku drzwiom z napisem uscita zaraz za innymi pasażerami, którzy sprawiali wrażenie, że wiedzą dokąd idą. Slalomem omijałam witających się w hali przylotów. Jeszcze przed wyjściem z lotniska zdążyłam przekląć walizkę babci - zdążyło się urwać już kółeczko. Dopytałam się w informacji o transfer z lotniska i tak jak myślałam, okazało się, że to nie lada przedsięwzięcie: na szczęście mój geniusz ogarnął to i znalazł przystanek dosłownie na przeciwko drzwi wyjściowych lotniska. Kto by pomyślał, że są tu tacy zorganizowani na tej Sycylii? Radośnie zapakowałam mój ogromny bagaż do luku, kupiłam bilet do miasteczka i po raz kolejny rozsiadłam się zadowolona w fotelu, jakby droga między płytą lotniska a przystankiem autobusów była wyczynem. Siedząc tam na górze podziwiałam moich rodaków w kapeluszach i zastanawiałam się na ile zostaną w okolicy i czy są tu pierwszy raz, a także czy też poczuli ten dziwny powiew wiatru... Sama nie wiem ile tak siedziałam, ale zdążyłam wykonać jeszcze trzy długie telefony. Wreszcie kierowca zdecydował się zasiąść na swoim miejscu, zamknął drzwi i ruszyliśmy! Szkoda tylko, że ku mojej rozpaczy, i rozpaczy innych pasażerów, szanowny pan zapomniał zamknąć luk bagażowy. Trudno, co będzie to będzie! Niech żyje przygoda!
           Kiedy dojechaliśmy na miejsce rzuciłam się by sprawdzić co z moim bagażem. Przyszczęściło mi się, czego nie mogli powiedzieć inni pasażerowie protestujący już w autobusie. Bagaż, co prawda znajdował się w zupełnie innym miejscu niż to, na którym go zostawiłam, ale był i mogłam zaraz ruszyć na spotkanie z moimi gospodarzami, a zarazem zwierzchnikami - mieliśmy się zapoznać, a następnie mieli zaprowadzić mnie na miejsce mojego noclegu. Zostałam serdecznie przyjęta, okazało się, że jednak nie mieliśmy większych kłopotów komunikacji, oprócz jednej mini sytuacji. Przedstawiłam się jako Asia, a przecież w papierach było napisane Joanna. Dlaczego?! Co ma niby wspólnego Asia z Joanną? Nie udało mi się wytłumaczyć zadowalająco, więc gdy tylko zamknęły się drzwi mieszkania, padłam jak nieżywa na moje tymczasowe łóżko i była to jedyna przespana noc najbliższego tygodnia.

        Pierwszego dnia na Sycylii udało mi się nie zgubić i nie spóźnić do pracy, a to był już sukces. Byłam podekscytowana i przestraszona zarazem. Powoli wdrażano mnie w moje obowiązki, opowiadano mi o szkole, proszono o zapoznanie się z historią miasta i z ofertą kursów. Po pracy wybrałam się na szybki lunch, a potem miałam umówione spotkanie z z jedną ze studentek uczących się języka włoskiego w szkole w której odbywałam staż. Miała mi pokazać trochę miasta. Przebierałam się z 271723616 razy, gdyż we wszystkim było mi zbyt gorąco bądź po prostu niewygodnie. Kiedy przyszła godzina spotkania Irene czekała już na mnie w wyznaczonym miejscu. Pięknie, po niecałej dobie zaczynałam przyjmować włoskie nawyki, szkoda tylko, że te najgorsze, jak spóźnialstwo! Nie uwierzycie mi na pewno, ale po jakiś 200 metrach naszej wycieczki lunął na nas deszcz. W końcu na Sycylii nigdy nie pada, prawda? Po co komu kurtka? A jednak, może i potrzebna, bo padało chyba z 2h, a już po chwili nie została na mnie sucha nitka. Podobna historia powtórzyła się jeszcze kilka razy i tylko tego lata! Irene chyba jednak wiedziała, że padać może, bo miała w plecaku przeciwdeszczówkę. Rozumiem miejscowi, ale Hiszpanka? Ze spaceru w sumie wyszły nici, ale zjadłyśmy najpyszniejsze w świecie lody,  więc w sumie byłam zadowolona. 
             Nie będę jednak ukrywać niczego: pierwsze dni i noce były dosyć straszne. Nie mogłam spać, bo upał był nie do wytrzymania i nie jadłam chyba przez trzy czy cztery dni, bo w ogóle w tej saunie nie przychodził mi apetyt... Nocą do trzeciej nad ranem było wciąż głośno, bo tylko wtedy dawało się radę wypełznąć na ulicę. Kiedy tylko udawało się zasnąć… oj, wtedy było najgorzej, bo słodkie uczty z mojej krwi wyprawiały sobie wszystkie sycylijskie komary. Chyba nigdy wcześniej tak się nie nażarły. Przez kolejne dni pięknie puchłam, a w szkole językowej zamartwiali się, czy aby ktoś mi krzywdy nie zrobił. Tak paskudnie wyglądałam! Pięknie się zaczynało!
          Poza tym, trudno mi było przyzwyczaić się do ciągłego ruchu, a właściwie do nierespektowania przepisów, do nieustannego trąbienia i do niedziałających świateł. No, całe szczęście jednak, że na czerwień moich włosów zatrzymywano się równie skutecznie jak na sygnalizator świetlny. Wtedy bardzo mnie to denerwowało, a dziś uważam to za jedną z najciekawszych charakterystyk Sycylii. Na dodatek wszystko zamierało w godzinach obiadu! Sjesta była dłuższa niż w innych częściach Włoch, bo przecież było i bardziej gorąco. No i - im dalej na południe tym ciężej o reguły… Ja pracę kończyłam koło 13:30 – 14:00-14:30 i początkowo niełatwo było mi dostosować plan dnia tak, by nie zostać głodną w porze obiadowej. Sklepy zamykały się wcześnie i otwierały się bardzo późno… przynajmniej zbyt późno w ocenie mojego burczącego brzucha. Grający jak chciał brzuch zdradzał mnie bardziej jako turystykę, niż kompetencje językowe, mleczny kolor skóry, dziwny kolor włosów czy ubiór (czyt. kapelusz na głowie).  
          Z drugiej strony, kiedy udawało się zjeść, rosło moje zamiłowanie do tamtejszej kuchni - zajadałam się sycylijskimi przysmakami, co było miłym zaskoczeniem. Powiem Wam w tajemnicy, że mój zły tryb życia i nowe zainteresowanie sprawiły, że z tej wyprawy wróciłam o kilka kilo bogatsza… No dobra... nie ma co się oszukiwać kilkanaście kilo bogatsza. :-) Nagle okazało się też, że lubię rozmawiać o jedzeniu, i dobrze, bo w Italii, a w szczególności na Sycylii, il cibo to temat numer 1, tak więc nie zostałam wykluczona z towarzystwa. Zresztą wiecie o tym doskonale, bo na blogu nie pisałabym o niczym innym jak o przysmakach... Bo o takim jedzeniu, to ja mówić lubię...
            3000 km od domu, bez żadnych przyjaciół, a z problemami z nawiązaniem połączeń na Skype i... bez dachu nad głową, wyjazd wdawał mi się we znaki, nawet mimo uciech podniebienia. Przed przyjazdem nie udało mi się znaleźć lokum na cały okres stażu, brakowało zresztą czasu na poszukiwania. Ze szkoły załatwiono mi pokój, ale dalszy wynajem był nie na moją kieszeń. Po pracy obdzwaniałam ogłoszenia. Za miesiąc małego pokoju dyktowano mi 1000 euro! Już nawet nie chodziło o to, że mnie nie było stać, to był rozbój w biały dzień, podyktowany specjalnie dla mnie - turystki w bardzo nagłej potrzebie. Szybko przestałam szukać prywatnych ogłoszeń i zdecydowałam się na usługi agencji... Przez pierwsze tygodnie wiele właściwie nie zwiedziłam, bo wciąż szukałam dachu nad głową, a okres mojego pobytu w szkolnym mieszkaniu kończył się nieuchronnie, podobnie jak przeznaczone na to oszczędności. Coraz częściej wchodziłam na stronę przewodnika lotniczego z zamiarem wykupienia lotu powrotnego. Powstrzymywało mnie jedynie uczucie kompletnej porażki. Któregoś dnia już jednak byłam zdecydowana na powrót. Postanowiłam sobie, że pójdę ostatni raz na plażę, a potem zacznę dzwonić po koordynatorach praktyk... Zamyślona maszerowałam przez miasto "wydeptaną trasą". Traf chciał, że skręciłam nie w tą ulicę i tak znalazłam się tuż przed... agencją nieruchomości. Wpadłam do niej zdyszana idąc za ciosem i szukając nadziei. Chyba desperacja wymalowana na twarzy, odciśnięta w tonie głosu sprawiła, że... następnego dnia myłam już okna w moim nowym, pięknym, tanim mieszkaniu.  
          Chociaż byłam wielokrotnie bliska kupowania biletu powrotnego, ta przygoda zaczęła mi się nawet podobać: po pierwsze - lody były więcej jak wyborne, a lokalne jedzenie przypadło mi do gustu aż za bardzo, po drugie - tak niedaleko miałam do morza! No i, co najważniejsze, powoli zapoznawałam się z miastem i jego zabytkami, z ofertą okolicy i atrakcyjnymi wycieczkami. Coraz lepiej odnajdywałam się w nowym miejscu, a było czego się dowiadywać! W pracy szło dobrze, klasy wypełniały się studentami z całego świata, studentami w różnym wieku i na różnych poziomach językowych, a mających tylko jeden cel: poznać język włoski i odbyć wyjątkową przygodę. Tak jak ja. Potem od czasu do czasu razem urządzaliśmy sobie wspólne wycieczki po zachodnim krańcu wyspy. Do domu jednak częściej wracałam padnięta niż w nastroju na wycieczki - klimat dawał się we znaki. Telewizor w nowym domu nie działał, ale całe szczęście sąsiadka oglądała telewizję na tyle głośno, że byłam w stanie usłyszeć każde jedno słowo, więc byłam na bieżąco z rozterkami Esmeraldy.
             W tym wszystkim jednak, najbardziej martwił mnie mój włoski. Ciężko się było przełamać! Pomimo intensywnych trzech lat nauki języka włoskiego na studiach, zdanych certyfikatów.. cóż, szybko okazało się, że moja znajomość włoskiego nie była wystarczająca. Jeszcze kiedy zdawaliśmy ostatni egzamin odczuwałam ogromną różnice pomiędzy moimi znajomymi ze studiów, którzy wyjeżdżali na wymiany, na studia… Jestem raczej osobą nieśmiałą w stosunku do ludzi, których nie znam, ciężko było mi się przełamać i zacząć wreszcie mówić. Czym innym jest czytanie literatury w zaciszu domu, zrozumienie długich wykładów, a czym innym móc zacząć prowadzić bezstresową rozmowę. Szczerze, to na początku nawet zamówienie cappuccino i cornetto w barze przychodziło z niejakim dreszczem... Dlatego w czasie praktyki we wspomnianej już tyle razy szkole, wcale nie smuciłam się, że musiałam używać angielskiego na miejscu włoskiego! Czułam się pewniej w angielskim, no a w końcu byli też tacy studenci, kiedy przyjeżdżali nie znając nawet słowa po włosku, a trzeba było im wytłumaczyć co i gdzie zjeść czy wybrać ofertę wycieczki. Stopniowo jednak bariery się kruszyły, a właściwie topniały tak, jak gelato w pełnym słońcu. 
            Nie zapomnę sytuacji, gdy kupowałam moją pierwszą kartę WIND. Wreszcie nadszedł na to czas. Niestety wtedy nie było komu mi doradzić, że to najgorsza sieć we Włoszech... Zasięg miałam tylko w dwóch miejscach w całym mieście, a żadne z nich nie było moim domem. Tam było całkiem jak bunkrze! Poza tym, wybrałam chyba najgorszy salon w całym miasteczku. Kiedy przyszło mi załatwić tę kartę, sprzedawca natychmiast kiedy przekroczyłam próg szybko próbował zagaić. Tak, zorientowałam się, że mówił do mnie, ale nie do końca wiedziałam co. Bo chyba mówił po… no właśnie... w jakim to było języku? Pierwszych zdań w ogóle nie zrozumiałam próbując jak najszybciej przetworzyć informację i zidentyfikować język. Czy to po włosku? Chyba nie. Może to po prostu dialekt? Ale przecież to nie ta melodia… Wtedy padło kilka słów-kluczy i przyszło mi na myśl, że miał to być angielski. Akcent i słowa były jednak tak zniekształcone, że nie przyszło nam w ogóle się dogadać! Mam ten problem, że z grzeczności nie potrafię nawet asertywnie zwrócić obcym uwagi - każde moje desperackie, acz subtelne próby zmiany języka na włoski, kończyły się więc natychmiastową porażką. Już miałam się poddać, kiedy na ratunek przyszła nam kierowniczka salonu, która szybko odczytała, że po włosku łatwiej się porozumiemy. Karta została zdobyta, a ja znowu się przeraziłam, że z włoskim idzie mi kiepsko... Wtedy też zrozumiałam, że historie o (nie)znajomości języka angielskiego na Sycylii nie są całkiem przesadzone, choć w sumie to do dziś nie jestem do końca pewna, czy pracownik WIND mówił do mnie po angielsku, czy też nie. 
          Pomimo wzlotów i upadków (i okropnych lapsusów językowych), powoli odnajdywałam się w nowym miejscu coraz lepiej. Zachwycała mnie przyroda, bliskość morza, egzotyka miejsca, a przede wszystkim uprzejmość miejscowych. Już po kilku tygodniach miałam swój ulubiony bar i ławkę w parku, ulubioną piekarnię i lodziarnię. Do tego doszły codzienne wyprawy po gazetę dla szkoły, gdyż rano uczniowie robili przegląd prasy, więc ten trudny obowiązek spoczął na moich barkach stażystki. To te moje codzienne wycieczki chyba sprawiły, że jakoś zaczynałam się przełamywać. Kioskarz zaczął mnie rozpoznawać i pozdrawiać na ulicy. Początkowo wymienialiśmy się zwykłym ciao, niezobowiązującym come stai. Później już wiedziałam, że rano muszę wyjść jakieś 15 minut wcześniej, bo sprzedawca będzie mi streszczał artykuły w gazecie i dopytywał się jak to jest w moim paese, i co słychać u mojej rodziny, której nigdy nie poznał. I co z tego, że połowa tych wiadomości była w dialekcie i na pewnego nic z tego nie zrozumiałam...

  Włochy ukochane
             Ten wyjazd sprawił, że powróciło mojej zainteresowanie Włochami. Odkryłam je też takie, jakie je sobie wyobrażałam i o jakich słyszałam. Częściowo minął strach przed samodzielnym wyjazdem na dłużej do obcego kraju. Cztery miesiące otoczenia się językiem ze wszystkich stron sprawiły, że w kilka lat później posługuję się naprawdę przyzwoitym językiem włoskim, a nawet rozumiem trochę dialektu. To sprawia, że na widok moich rudo-blond włosów nie traktuje się mnie jako ta straniera... 
        Mój tymczasowy dom stał się moim domem. Wynajmowałam mieszkanie w kamienicy wybudowanej na początku 1300, z pięknym dziedzińcem pełnym roślin. W budynku mieszkały same staruszki i bardzo się ucieszyły, że wreszcie będzie mieszkał razem z nimi w palazzo ktoś nowy, młody, a w dodatku dziewczyna! Któregoś dnia tęsknie przygotowywałam sobie polski obiad: pięknego schabowego z ziemniakami i gotowaną marchewką z groszkiem, co prawda nieco zrozpaczona, że mój fruttivendolo nie wiedział czym są barbabietole. Zapachy musiały unosić się na cały budynek i nasz wspólny dziedziniec, bo gotując zostawiałam wszystkie drzwi i okna otwarte na oścież... Pichcąc tamtego razu, nagle usłyszałam jakiś przerażający gwizd i niezidentyfikowane dźwięki typu: ehoi, hoi, ehi, prrrr! aż po te bardziej zidentyfikowane w rodzaju ciao. Wreszcie jakoś domyśliłam się, że to mnie wołają... Wychyliłam czerwoną głowę i natychmiast przez całe podwórze przedarło się: Che stamo cucinanno di bono?!?!?? Już wcześniej słyszałam jak południami sąsiadki wykrzykiwały sobie z okna do okna przepisy. A że były nieco głuche, to takie dyktowanie z odległości trochę trwało. Nigdy dotąd mnie jeszcze jednak nie uwzględniono do tego oto momentu. 
           Od kuchni przeszłyśmy do poznania się. Już miałam doświadczenie, że nie mogę we Włoszech przedstawiać się jako Asia. Zazwyczaj na taką odpowiedź Włosi uparcie twierdzili/twierdzą, że nie mam na imię Asia, ale Azja, no ale jako, że jestem straniera, to na pewno nie umiem wypowiedzieć, bo to trudne imię przecież. Tak więc ze zdrobnienia postanowiłam wycelować w Joanna. Nie wyszło mi to na dobre… Kiedy krzyknęłam sąsiadce przez całe podwórze: Miiiiiiiii chiiaaaaaaaaaamoooooo Jooo-Aaaaaannaaaa, skończyło się tak, że cała kamienica tak to sobie zapamiętała, a nawet przekazała dalej facetowi z warzywniaka. Sąsiadki jeszcze w dodatku wszystkie starsze, słuch gorszy i tak też w Trapani poznano mnie jako Anna. Cóż, zawsze lubiłam to imię… Na Facebooku wszystko wynikło jednak z mojego zaniedbania, bo często zdarza mi się coś kliknąć przez przypadek, a jestem zupełnie atechniczna i teraz nie mogę tego zmienić... Tak jest nadal, więc niewykluczone, że być może będę musiała odmrozić moje stare osobiste konto, którego już od lat nie używam.
Jaśminiowa granita z brioche, Ź: wikisource
       Innym razem, moja ulubiona sąsiadka poprosiła mnie o zerwanie kwiatów jaśminu, który właściciel mieszkania sprowadził specjalnie by mi się ładniej mieszkało. Zerwałam gelsomino zgodnie z prośbą, a następnego dnia usłyszałam gwizd, bo była dla mnie granita do odebrania. Dzisiaj wciąż wysyłamy sobie kartki, w których ona zapewnia mnie, że kiedy przyjadę, znajdzie się dla mnie coś dobrego. A ja wiem, że równiejszych babeczek jak moje tamte sąsiadki już nie spotkam!

Włochy z pasją
         Właśnie tak (chyba) rozpoczęła się moja italofilia. W sumie to nie od kaset mamy, od słabości do makaronów... A od tej podróży, a przede wszystkim od poznanych ludzi - tam i właśnie wtedy. A może od tego świstu, który przeciął il cortile czy granity - gestów, które sprawiły, że jakby stałam się częścią tamtej społeczności? 
   Faktem jest, że podczas stażu poznałam wyjątkowych ludzi z którymi do dziś utrzymuję kontakt. Poznałam też Alberto, który pomaga mi w współtworzeniu dla Was treści na blogu i na fanpage tak, aby było one potwierdzone i prawdziwe. To dzięki niemu będą możliwe niespodziankowe materiały.
           Początki nie były łatwe, wierzcie mi. Tyle tutaj nie napisałam, bo nie wypada. Ale jeśli ktokolwiek kto to czyta waha się jeszcze czy jechać, po tym poście nie powinien mieć żadnych wątpliwości. Ja nie mam wątpliwości co do tego, czy był to dobry wybór. Moja pasja i miłość do Włoch rozkwitła właśnie tam. Dzisiaj to, co mnie zaskakiwało i denerwowało stało się niejako zaletą tamtejszego sposobu życia i  bycia, sposobu robienia i sposobu myślenia. Dla mnie stało się to pewną "wyjątkowością", która sprawiła, że pokochałam Sycylię i Włochy.
           Może to prawda to co mówią o podróżach na południe Włoch: że płacze się dwa razy... kiedy się przyjeżdża i kiedy się wyjeżdża… Poza tym, ta część Italii jest stokrotnie jeszcze piękniejsza niż przecudowna północ… Dla mnie to wyjątkowa piękność, która zachwyca i czaruje… zachwyca oczy… serce… i żołądek. Una bellezza, która oczarowuje tak, że się do niej wraca,.. Bywałam w różnych miejscach we Włoszech, ale to na Sycylię wróciłam jeszcze wielokrotnie i wiele razy jeszcze wrócę pomiędzy innymi moimi włoskimi podróżami. A tych przede mną jeszcze ogrom, bo Italia to cudowna i wciągająca mozaika regionów, pełnych podobieństw i kontrastów. Włochy wystawiają przybysza na próby tak samo często jak zachwycają. Trochę jeszcze nie rozumiem, jak ten młody twór daje radę trzymać się w całości, tłumaczę to sobie polityką i nieco przesadzonym zamiłowaniem do kuchni.       


Nie tylko Włochy  
           Jak niektórzy z Was wiedzą, w życiu nie zajmuję się jednak Włochami. Italia to miłość szczera, trudna i pasja poza godzinami pracy. A pracę mam niewiarygodnie wspaniałą, choć nie daje mi takich przywilejów, jak w przypadku Lucii i Ferrero. Pracuję jako nauczyciel dzieci do 6 r.ż. i kształcę się w tym kierunku. Wspomaganie rozwoju dzieci i nauczanie języków obcych najmłodszych, a zarazem najbardziej wymagających z uczniów, to moje drugie, wielkie zainteresowanie. Mały człowiek jest ogromną wartością, jest wrażliwy, ufny, szczery i wdzięczny. Dlatego uważam pracę nauczyciela za jedną z najbardziej wynagradzających i satysfakcjonujących dróg życiowych i oceniam ją jako ogromny przywilej. Dla mnie jest jednak też możliwością połączenia dwóch wielkich pasji - pasji do języków obcych, szczególnie do języka włoskiego i fascynacji rozwojem człowieka.  
          Z tego powodu obecnie mieszkam w Warszawie, gdzie kończę drugi kierunek studiów związany z moją nauczycielską drogą. Jeszcze przed trzydziestką chciałabym stworzyć swoją szkołę dla maluchów. Z Warszawy nieustannie bujam w obłokach tęskniąc za słonecznymi Włochami. Pomysł na założenie takiej strony dojrzewał we mnie długo, lecz tak naprawdę skłoniły mnie do tego dopiero namowy najbliższych przyjaciół - być może byli zbyt udręczeni moim ciągłym powracaniem do tematu Italii. Przyznaję, że otwierając adres Pausa Italia nie spodziewałam się, że przede mną będzie tyle wyzwań i tyle wspaniałych nowych rzeczy do nauki... Że poznam tyle innych stron i ludzi zafascynowanych Włochami. Dzięki Wam jednak codziennie mam szansę poznawać lepiej Włochy i bardzo Wam za to serdecznie dziękuję. 


A jak było u Was?

Kiedy zachorowaliście na italofilię?

Jestem bardzo ciekawa Waszych historii! Dajcie znak w komentarzach! 



16 komentarzy:

  1. Ciekawa historia i końcówka mnie zaskoczyła totalnie, bo byłam przekonana, że piszesz z Włoch :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, że się spodobała, bo długo zbierałam się z napisaniem :) Staram się wracać do Włoch możliwie często i niejako tak jest, że dużą część roku spędzam we Włoszech - tam też zwykle szperam po bibliotekach. Gdzieś mój czas rozkładam pomiędzy Sycylię, Rzym, a Warszawę. Na razie jednak to w naszej stolicy pracuję i studiuję. :) Serdecznie pozdrawiam!

      Usuń
  2. Też jestem zaskoczona, bo byłam pewna, że mieszkasz we Włoszech :). Między naszą włoską historią jest wiele podobieństw, moim pierwszym przystankiem włoskim również była Sycylia, no i Włochy to trudna miłość. Fajnie było Cię poznać i dowiedzieć się o Tobie paru rzeczy. A pracy zazdroszczę :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyjemność po mojej stronie. Być może któregoś dnia zamieszkam obiema nogami w Italii... :) Ale jak wiemy, Włochy nie tylko mają swoją rajską stronę, więc trochę za wcześnie na takie decyzje. Czytając Ratunku Italia często przychodzi mi na myśl, że mamy sporo wspólnych spostrzeżeń. Miło, że łączy nas też Sycylia! :))

      Usuń
  3. Hej JoAnna :) Super post! Taki...prawdziwy. Coś czuję, że będę coraz częściej zaglądać na Twojego bloga. Tak trzymaj! Marzena La mia Lombardia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciao Marzena! Cieszę się, że się Tobie spodobało! Baaardzo długo się zastanawiałam czy wrzucić taki osobisty wpis. Okazało się jednak, że to był dobry pomysł.
      JoAnna ;)

      Usuń
  4. Piękny wpis :-) Włochy to jednak jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Mógłbym jeździć tam co roku i zawsze coś mnie zaskoczy, coś zadziwi...

    OdpowiedzUsuń
  5. Do mnie z Włoch przemawia najbardziej kuchnia oraz meble, te drugie przeważnie kupuje w sklepie http://www.italmeble.pl/oferta/jadalnia/connubia_calligaris. W stylu włoskim mam kuchnie oraz salon a w najbliższej przyszłości planuje w tym stylu urzadzić sypialnie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Piękna historia. :) ja również mieszkałam na południu Włoch :) ale okolice Salerno. Miałam okazję wrócić do Włoch 2 razy, raz do Abruzzo jako opiekun grupy i tłumacz przy okazji, a raz na targi do Milano :) pięknie wspominam te wyjazdy. Aż serce prosi o więcej ❤️

    OdpowiedzUsuń
  7. Włochy są piękne i unikatowe. Nie ma drugiego takiego kraju, z taką kulturą, architekturą, kuchnią oraz historią. Zdecydowanie warto je odwiedzić chociaż raz w życiu!

    OdpowiedzUsuń
  8. Dla mnie Włochy okazały się być drugim domem. Zakochałam się we Florencji, jak byłam na wycieczce 5 dniowej w te wakacje. Zebrałam 4 osoby ze swojej paczki, poczytałam trochę na https://florencja.pl/ o noclegu, o wylotach i o zwiedzaniu, a następnie zaplanowałam całą wycieczkę dla nas. Florencja nas zauroczyła. Ja prawdopodobnie będę mieć możliwość przyjazdu do Florencji do pracy, co mnie bardzo cieszy.

    OdpowiedzUsuń
  9. Włochy to marzenie wielu turystów z całego świata. Nic więc dziwnego, że co roku zjeżdżają tam miliony osób. Bardzo ciekawą choć nieoczywistą destynacją jest Turyn i to nie tylko zasługa drużyny piłkarskiej. Turyn pod względem turystycznym i krajobrazowym jest bardzo ciekawy. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o tym mieście warto poczytać nasze artykuły.

    OdpowiedzUsuń
  10. Włochy to piekny kraj zarowno late jak i zima

    OdpowiedzUsuń
  11. muszę przyznać, że zazdroszczę :)

    OdpowiedzUsuń

Z góry dziękuję za twój komentarz!