Z włoskiego pamiętnika - MOJE wielkie włoskie odkrycie


No dobra. Strasznie nawaliłam w tych Włoszech, przyznaję. Już niedługo miną dwa lata odkąd wyjechałam z Polski i odkąd to naobiecywałam wszystkim naokoło, że we Włoszech na pewno znajdę tyle inspiracji i tyle czasu na bloga, że w efekcie będę Was codziennie bombardować postami. Sobie samej obiecałam najwięcej: że zobaczę wszystko i jeszcze więcej, że nauczę się włoskiego do doskonałości oraz poznam Włochów lepiej niż oni sami. Obiecałam sobie codziennie inną przygodę, i masę anegdot, no i... że pomimo zakładów, nie przytyję ani jednego grama.

Oszukałam i choć intencje miałam dobre, na pewno będę się palić w dantejskim piekle, gdzieś między trzecim kręgiem przeznaczonym dla łakomczuchów (golosi) a kręgiem niedoszłych blogerów z ukrytymi zamiarami otrzymania jakiejś jeszcze nieistniejącej, lecz ma pewno prestiżowej nagrody dla italianistów-blogerów.





Nie chcę się usprawiedliwiać, lecz mam bardzo mało czasu na pisanie, a przed komputerem siadam tylko w pracy... Ciężko mi pogodzić obowiązki, z tym co chciałabym zrobić i z rytmem włoskiego życia. Włoskiego życia, które, jak kiedyś myślałam, oznaczać miało dolce vita, piano piano i duuuużo, ale to dużo czasu i miejsca na fantastyczne posty i relacje z wycieczek.

Pomijając dyskusyjne słodkie życie, najgorszym problemem jest fakt, że ciężko tu się zorganizować by coś pozałatwiać w urzędach, na mieście... Siesta i godziny pracy wciąż kompletnie i skutecznie rozbijają dzień za dniem. Widzicie, tu u mnie poczta pracuje tylko do 12.35, a bank przyjmuje interesantów od 15:07 do 16:15 (!), znajomi chętnie wyjdą, ale dopiero po 22:30 (z niedoliczonym czasem spóźnienia oczywiście), a w środy spożywczy jest nieczynny... Autobusy jeżdżą strasznie rzadko, a z uwagi na kiepską według Sycylijczyka pogodę, czasem sklepy po sieście albo przed siestą wcale się nie otwierają. W moim przypadku, już po raz kolejny, Italia wystawia mnie na próby codziennego życia, jak to kiedyś w mojej pierwszej małej wielkiej włoskiej przygodzie... Zasypiam zastanawiając się czy to jest jutro dzień na włączenia motorów wody, a może to było dziś i jutro zostanę bez prysznica?... 

Ale są też dobre wiadomości. Dokonałam pozytywnego odkrycia.




W
czoraj na stacji autobusowej prowadziłam sobie taki spontaniczny monolog (w mojej głowie, oczywiście!) o tym jak mi w tych Włoszech jest, o tym jak bardzo odmienne jest to mieszkanie we Włoszech od oczekiwań, no i za czym tęsknie co polskie. Wtedy to nie wiadomo jak odkryłam coś wspaniałego... 

Musicie wiedzieć, że do tego genialnego spostrzeżenia zainspirował mnie fakt, że czekałam na przyjazd mojego autobusu do pracy aż 37 min. Słownie: TRZYDZIEŚCI SIEDEM MINUT! Aż tyle czasu wypatrywałam autobusu w tym sycylijskim ulicznym buszu, rozproszona pomiędzy jednym trąbnięciem a drugim, śmignięciem na skuterze i kolejnym samochodem-dyskoteką. Wypatrywałam go wspominając piękno warszawskiego metra i rozpamiętując ostatni kęs polskiego sernika (żartuję). Nie było żadnego newtonowskiego jabłka, jak grom z jasnego nieba, przyszło oświecenie i zauważyłam coś naprawdę istotnego (nie żartuję). 

Te trzydzieści siedem minut było po prostu bardzo naturalne... Wreszcie odkryłam w sobie, że... ja przecież tak spokojnie czekam! No, pomyślcie, ja całe trzydzieści siedem minut w końcu czekałam, żeby ten autobus przyjechał, a kiedy wsiadałam to się zorientowałam jak bardzo się cieszę, że w ogóle jest. W końcu kilka dni temu autobusu w ogóle nie było, a innym razem wysadził mnie w połowie drogi... gdzieś z daleka od wszystkiego, na tym moim głębokim południu.

Dopiero wczoraj odkryłam, że coś się we mnie zmieniło od kiedy opuściłam moją Warszawę. Zepsute metro doprowadzało mnie niegdyś do gorączki, a teraz tak spokojnie czekałam... I tak jakoś, od jednej myśli do drugiej, pomyślałam sobie, że jednak coś się wydarzyło w tej mojej Italii od tamtego czasu. Coś włoskiego we mnie zaszło. 

W takim pospolitym miejscu i w takiej prozaicznej sytuacji rozpoczęło się moje wielkie odkrycie i historia o tym jaka to wielka choć niewidzialna była to dotąd przygoda. Jak w książce, bohater uległ przemianie strona po stronie, niedostrzegalnie. I choć może materiał nie sprzedałby się w milionach kopii, bo nie było częstych obrotów akcji, sekretów i tajemnic do poznania, przestępcy do złapania i miłości do przeniesienia na ekrany, to nie była to kiepska książka. A co najlepsze, jeszcze się nie skończyła.

Jeszcze bardziej niż kiedyś ITALIA to kraina odczuć, przeżyć, kontrastów, porównań i małych, wielkich podróży. W tej przygodzie bez przygody, Italia to co niedzielę identyczne lasagne, dzień w dzień i zawsze o tej samej porze unoszący się z mieszkania sąsiadów zapach soffritto, kupowanie lodów w lodziarni za rogiem, udając, że zastanawiasz się jakie weźmiesz smaki, choć zawsze są te same. Moja Italia to codziennie popełniane błędy, czasami żywcem ściągnięte z błędów Sycylijczyków, ale i inne wpadki, które wprawiają w zakłopotanie czy słówko, które wyleci z głowy. To wytarte ścieżki, ulice w które skręcasz bez przemyślenia, tęsknota za białym serem, za karaoke pełne polskich hitów sprzed lat z przyjaciółmi, którzy zrozumieją tekst. Ciao, które pada nieoczekiwane, detal, którego wcześniej nie zauważyłeś. To paradoksy biurokracji, zagubiona paczka, która pewnie nigdy do mnie nie dojdzie. Ta historia jest też pełna bardziej opalonych ode mnie turystów, którzy objechali i zobaczyli więcej Włoch ode mnie. Tak, dużo wydarzyło się w tym czasie, szczególnie tego, czego nie da się opowiedzieć, a koniecznie trzeba przeżyć. 

Aż wreszcie, Italia to ten kurs autobusu, którym jeżdżę i prawie zawsze ten sam kierowca. 

Tego samego dnia co moje odkrycie, z tego przystanku wsiadam sama. Autobus zatrzymuje się dokładnie przede mną, a kierowca wita mnie, jakby te trzydzieści siedem minut spóźnienia nigdy się nie wydarzyło i jakbyśmy znali się od dawna.
- Buongiorno, Ioana, ancora non hai preso la patente?  - pyta się jak zawsze, zdziwiony jak za pierwszym razem. No bo jak to można się uchować bez prawa jazdy - on nie pojmie. A co najgorsze, powoli zaczynam go rozumieć. Nie odpowiadam, bo to bez sensu tłumaczyć mu znowu, że nigdy nie miałam takiej potrzeby wyrobić sobie prawa jazdy, bo u nas jeżdżą tramwaje, autobusy, metro, ubery. I to na czas i do późna w nocy. Tak więc odpowiada sobie sam, aż w końcu stwierdza:
- Non importa. Non prendere la patente, Joana. Ti porto al lavoro IO. Fino alla tua pensione. 
Jestem sama w autobusie, zajmuję moje stałe miejsce, mam nadzieję jednak, że nie do emerytury. Jedziemy wreszcie, a ja nawet nie spoglądam na godzinę. Kiedy dojadę do pracy to dojadę, a fakt, że spojrzę na zegarek nie sprawi, że teleportuję się na miejsce. Jeszcze nie dojechaliśmy na następny przystanek, a on już z dziesięć razy trąbnął na przywitanie, a to facetowi z baru na rogu, a to temu co sprzedaje warzywa z nieśmiertelnego kolorowego ape… Autobus powoli się zapełnia, kierowca wita niektórych po imieniu, niektórych po sycylijsku wypytuje jak się mają krewni lub po prostu pyta z grzeczności czy a posto semu??!  W końcu zaczyna opowiadać wszystkim zebranym historię, jak to kiedyś pewien ważny chirurg zakochał się w jego żonie, a mnie wstyd, że ja nie wiem jak się nazywa kierowca. Obiecuję sobie, że następnym razem być uważniejsza, kiedy inni pasażerowie będą go witać. 




1 komentarz:

  1. Ja uwielbiam Włochy jako kraj i ich język. Jest na prawdę piekny. Od roku uczę się go i staram się tłumaczyć już pierwsze teksty. Dużo fajnych rad znalazłam na https://tlumaczenia-wloski.pl
    i korzystam z nich często. Chciałabym w przyszłości mieszkać we Włoszech. Moja praca pozwala mi na to aby zdalnie wykonywać zlecenia.

    OdpowiedzUsuń

Z góry dziękuję za twój komentarz!